niedziela, 30 września 2007

Rewizje

Jestem w Derby prawie od tygodnia i zaczynam się przyzwyczajać. W pierwszej kolejności do pogody. Nie wiem jak w innych częściach Wyspy, środkowa często i chętnie przyciąga do siebie deszcze, zimne i porywiste wiatry. Nie lubi słońca. Ja - wręcz przeciwnie.
W drugiej kolejności przyzwyczajam się do ludzi, którzy nic sobie z tych podłych warunków klimatycznych nie robią. I kiedy ja zaciskam z zimna zęby, ubrany po pachy (?), oni beztrosko i statecznie spacerują w podkoszulkach. I zapewniam, że nie są to przypadki odosobnione (co spróbuję niebawem udowodnić).
Odnośnie angielskiej kuchni, to nie wiem czy bardziej drażni mój żołądek, czy zmysły estetyczne. Finanse nie pozwalają mi na stołowanie się nawet w podrzędnych knajpach (tutaj za kebaba trzeba zapłacić ok. 4-5 GBP, a za danie główne od 6,5-7 funciaków), więc moja opinia nie będzie wiarygodna. Jednak dotychczasowe, skromne, bo przetrawione w uniwersyteckiej stołówce lub w domu na kanapie "doświadczenia" każą myśleć mi o tej kuchni jak o libertyńskim zdziwaczałym ekscesie, którego zasadą jest mieszanie różnych składników wbrew wszelkim przyjętym normom. Przykłady niżej.




Przysięgam, to lasagne! W uniwersytecekiej stołówce, 3,50GBP








Obok "spaghetti bolognese". To już specjalne danie dla degeneratów. Ok. 2 funciaki w Sainsbury's. Danie typu odgrzej i nakarm ubogich. Może dobrze nie widać, w tej pomidorowej mazi było sporo mięsa wołowego. Trochę obawiałem wkładać się go do ust, bo konsumpcji towarzyszył mi powabny głos spikerki BBC relacjonującej, że "Foot-and-mouth disease has been confirmed at a farm in Surrey where cattle where slaughtered on suspicion of being infected". Słowa unaocznił najazd kamery na zielono-niebieski język krowy. Mimo to, smakowało nie aż tak źle, jak wygląda...