poniedziałek, 4 lutego 2008

Sweeney Todd


Postać Demonicznego Golibrody z Fleet Street jest w Polsce właściwie nieznana, co nie powinno dziwić. To twór XIX-wiecznej angielskiej kultury popularnej bogatej w barwne i mroczne legendy miejskie. Z polskimi romantykami Sweeney Todd dzieli tylko szlachetne pobudki (krwawą zemstę usprawiedliwia zranione serce i niesprawiedliwość społeczna). Gdy golibroda rozsmakuje się w zarzynaniu, w swoim szaleństwie przerasta polskich wykolejeńców tak jak wielkomiejski Londyn przerastał cywilizacyjnie prowincjonalną Warszawę: rozpędem, wyobraźnią, rozmachem.
Nowy film Tima Burtona (polska premiera chyba pod koniec lutego) nie sprawi, że włodarze Warszawy zrozumieją, że wiele się pod tym względem nie zmieniło do dzisiaj (co widać choćby na planach zabudowy wokół Pałacu Kultury i Nauki), ale na pewno pozwoli nadrobić niektórym wykształciuchom kulturalne zaległości.
Film oparto na musicalowej wersji "Sweeneya Todda". Ma to swoją zaletę, balladowy rytm tuszuje scenariuszowe braki w prawie dwugodzinnej fabule. Jej rozciąganie, bądźmy szczerzy, niektóre tłuste fałdy tej filmowej taśmy pokrytej ...cellulitem byłyby nieznośne, gdyby nie wizualny podkład z wyobraźni Burtona (kto nie pamięta "Edwarda Nożycorękiego"?). Mnie w pamięci najbardziej utkwiła sekwencja zarżnięcia kilku klientów podczas jednej piosenki. Szybki rytm wystukiwany przez melorecytację golibrody (zdradźmy, zagranego solidnie przez Johnny'ego Deppa) ma urok chaplinowskich gagów, tyle że w kolorze (zgniłym) i hektolitrami krwi tryskającej z zaskoczonych gardeł. Można ją śmiało wkleić do albumu filmowych wspomnień obok pamiętnej sceny gwałtu z "Mechanicznej pomarańczy" (ocenzurowanej na youtubie, jak wiele innych...).