piątek, 12 października 2007

Co ja tu robię cz.2 (biblioteka)

Dużo czasu spędzam w uniwersyteckiej bibliotece. Powodów jest kilka, a pierwszym na pewno nie jest konieczność czytania lektur na zajęcia, bo te są dystrybuowane przez UDO (to angielski odpowiednik naszego USOS-a?u?). Wykładowcy większość potrzebnych tekstów "zostawiają" w odpowiednich zakładkach. Studenci mogą je ściągać i czytać na ekranie monitora lub drukować w bibliotece lub domu. Nikt nie ma moralnych dylematów czy tak wolno czy nie, bo Uniwersytet na wszystkie teksty wykupuje odpowiednie licencje. Prawda, że to praktyczne i mądre?
Jeśli UDO nie jest łaskawe, trzeba wyruszyć na łowy do bibliotecznych zbiorów (otwartych). Nie wiem jak w przypadku innych działów, filmoznawczy jest znacznie bogatszy od tego z warszawskiego BUWu; na moje upośledzone, okularzone oko 5-6 razy większe. I właśnie dlatego jestem tu częstym gościem. Przyciąga też świetnie wyposażona m e d i a t e k a z klasykami i nowościami na DVD...
Nazwijcie to zbawieniem lub barbarzyństwem, nie trzeba, ba, nie można tu nie wejść np. z kurtką lub plecakiem. Bo nie ma szatni! Brak szatnianego ceremoniału sprzyja szybkim odwiedzinom. Z drugiej strony nie jest to wygodne, gdy chce się posiedzieć w bibliotece dłużej i przemieszczać między różnymi działami...Coś za coś. 

5 komentarzy:

Dawid Kornaga pisze...

Od razu widać, że to wyższa forma kapitalizmu. Z ludzką twarzą. Marks pewnie w grobie jest zadowolony. Psioczył na Anglię (i słusznie), ale i dobrze mu się mimo wszystko tu żyło. Szczególnie, że Engels nie był kutwą.
Ja myślę, że wielu negatywnie nastawionych do multikulturowego społeczeństwa zachowuje się na początku jak jeden z bohaterów mojej nowej książki (nadal się piszącej):

Wampir Iwosław, który od małego przejawiał skłonności rasistowskie, mało co nie zatańczył krakowiaka, kiedy przełknął kęs swojego pierwszego kebaba.
To była miłość od pierwszego gryza.
A kebab – mix kurczaka i baraniny – dobrze przy tym wyglądał, cienkie ciasto jak liście dębiny, podpieczone, zarumienione apetycznie, mięso polane sosem pikantnym, pysznie obezwładniające przełyk wampira Iwosława.
Przyjrzyjmy się jego dotychczasowej kuchni: krew patriotów, pierogi, kotlety schabowe, krew patriotów, kartofle, żurek, barszcz, krew patriotów. Żadnych obcych wynalazków. Swojskie żarło, godne spożycia po wytężonej pracy na rzecz ojczyzny.
- A co, panie prozaik, miałem żreć? Dziką kuchnię? Niedoczekanie! Wiesz, jak oni gotują? Obłęd. Ci Hindusi walą parę kilo curry do czegokolwiek, co pichcą. Posypują tym jabłka, chleb, ciasto, wszystko, mają fisia na punkcie curry. Jak to wali, Matko Boska Nieszczęsna! Jedzie po całej okolicy, jakby Bombaj tu mieli, nie Pragę Południe, rozumiesz? Albo kitajce...
- Jacy kitajce?
- Nie mów, że nie wiesz. Prozaik, tak? Dupa z ciebie ryżowa, nie prozaik. Nie wiesz, kim są kitajce? Człowieku, zmiękłeś chyba przez te lata. Książeczki sobie piszesz, kapuszkę zbijasz, a świata nie widzisz jak trzeba.
- A jak niby trzeba?
- Ja ci powiem: stanowczo. I czujnie. Kitajce to skośni. Wszyscy bez wyjątku. Wietnamiec, Japoniec, Chinol – wszyscy tacy sami, mrówy, nie ludzie. Jak to ich pismo, jakieś szlaczki, nawijki.
- Bez przesady!
- Ty uważaj, co mówisz. W głowie ci się od tych książek pomieszało. Dostrzegasz coś, czego nie ma. Oni z jednej plasteliny. Te wredne oczka, fałszywe jak... kurczak w sosie słodko-kwaśnym.
Wolę nic nie mówić. Siedzimy sobie... w barze tureckim Stanbuł. Iwo pożarł kebaba i zamówił drugiego. Ja zadowoliłem się jakąś pacią z ryżem. Dodali do niej za dużo ziół, mój alergiczny organizm zmusza mnie do pokasływania. Za dużo ziół, za dużo konserwantów. To nie wina Turków. Kiedy bawiłem w tureckim kurorcie Alanya, jadłem sporo jajek – naturalnie tureckich kur. Białe były jak alpejskie lodowce. I nic, pełne zadowolenie. Kiedy sięgam po nasze, zaraz coś mi wyskoczy na skórze.
Przyznaję, to była moja prowokacja. Specjalnie zaprosiłem Iwa – jak każe siebie nazywać – do baru tureckiego. Spodziewałem się braku zgody. Powie: „Spadaj z Turasami! Chcesz wywiadu, załatw coś normalnego, Chłopskie Jadło czy Pod Kogutem”. O dziwo, powiedział: „Świetny pomysł. Myślisz, panie prozaik. Punkt dla ciebie. Wiesz, jak u mnie sprawy stoją. Brzydzę się tych wesz, ale dla ciebie mogę zrobić wyjątek. W ramach badań terenowych. Spróbuję ich kuchni, oczywiście ty stawiasz. Spróbuję i powiem ci, co myślę o tych janczarach”.
- Hola, hola, zamówiłeś drugiego – zauważyłem złośliwie.
- E... Muszę dokładnie sprawdzić, czym podtruwają nasz naród – opowiedział Iwo.
- Nie możesz wyznać, że ci po prostu smakowało?
Iwo wzruszył ramionami.
- Mają swoje chytre sztuczki, nie powiem, że nie. Pojmij – pochylił się i chuchnął mi w twarz. Sos rzeczywiście był pikantny. – Takie są ich metody. Emigrują z tych swoich kanciap, zadupi azjatyckich i zalewają nas falami. Jedni Berlin, drudzy Warszawę. Stawiają budy, mięcha nie żałują, ludzie u nas nie wszyscy dziani jak ci Szwajcarzy, to się łakomią. Przychodzą tu codziennie, Turas udaje przyjaciela, daje dokładki, funduje herbatkę, a gdzieś tam pod stołem dodaje tych polepszaczy smaku do mięsa, człowiek się uzależnia i potem nawet w pierwszy piątek miesiąca wpieprza u dzikusa.
- Nie mów, że przestrzegasz pierwszy piątek – zadrwiłem.
- Nie i nie zamierzam. Co to ma do rzeczy?! Stwierdzam fakt. Chodzi o to, że ingerują w tkankę. Tkankę narodu. Niedługo padną bary mleczne, wszędzie będą tylko budy Turasów i kitajców. Teraz niby u nich tanio, jak wykończą konkurencję, podniosą ceny tak, że się posramy, ale wtedy, panie prozaik, będzie za późno! O, dzięki – Iwosław przerwał swój wywód, gdy dziewczyna z obsługi przyniosła mu talerzyk z nowym kebabem. Wbił w niego swoje zębiska, szkoda, że przez te jego okulary nie mogłem dojrzeć błysku zadowolenia w oczach. Nie tylko żołądek się raduje, jak mu dogadzamy.
I tak, trochę z mojej winy, wampir Iwosław uzależnił się od kebabów. Wkrótce zaczął palić fajkę wodną i uczyć się na pamięć wybranych sur Koranu. Ale o tym niebawem.

Lu pisze...

Haha, celnie zdiagnozowane. Czekam na ciąg dalszy!

O tak, to wyższa forma kapitalizmu.Mam wrażenie, że energię wysysa właśnie z fluktuacji i przemieszania między narodami. Jej intensywność stała się dla mnie bardziej oczywista, gdy zlustrowałem tłum podczas wczorajszego otwarcia wielkiego centrum handlowego. Chwilami miałem trudność, żeby zidentyfikować kogokolwiek o białym kolorze skóry.
Wampirów Iwosławów jednak tu nie brakuje.
Derby nie jest (chyba) miejscem szczególnego skupienia Polaków. Niemniej niekiedy słyszę mową ojczystą. Raz zabrzmiała: "patrz, kurwa, jaki pedalec na rowerze" - i mowa ubrana w wyciągnięty szary sweter wyciągnęła palec w moim kierunku :)

Dawid Kornaga pisze...

kupiłeś rower? Pakażi no fotkę!

Lu pisze...

Nie kupiłem. Jeżdżę starą kolarzówką, którą znalazłem w piwnicy. Wymagała gruntownego czyszczenia i nowego łańcucha. Koleś z serwisu (nie mogłem sobie poradzić z założeniem łańcucha, okazało się, że trzeba mieć specjalne urządzenie do spinania; przekonałem się o tym oczywiście, jak byłem już cały umazany smarem) przestrzegał, że nie jest "road worthy", ale używam jej już od tygodnia i działa znakomicie.
Zdjęcie zrobię jutro w świetle:)

Dawid Kornaga pisze...

Obyś tylko nie wypiedrolił się na angielskim bruku.