środa, 24 października 2007

wtorek, 23 października 2007

Usnął

przy "Żółtych Kalendarzach" Szczepanika...

Lucat

Chyba postanowił zostać dziś na noc. Puszczam mu Franka Kimono, żeby oswoił się ze słowiańskim brzmieniem. Bardzo spodobały mu się Złote Przeboje Socjalizmu i "Kochać" Piotra Szczepanika. Szczebiocze za to uszami ze zdenerwowania, gdy tylko usłyszy Mieczysława Fogga...


Inni ludzie

Dzisiaj zadzwoniła do mnie Carole Simone (wykładowczyni "Śmierci i społeczeństwa") i powiadomiła, że spóźni się 15 minut na spotkanie, na którym mamy ustalić temat mojego eseju, i czy potwierdzam przyjście. Zamurowało mnie!
Nie wiem jeszcze czy taka troska o studenta jest tutaj wyjątkiem czy regułą, ale na pewno relacje między wykładowcami i studentami w większości przypadków są luźniejsze. Maile adresuje się personalnie, a i bariera "pana"/"pani" nie występuje. Wczoraj kierownik zakładu filmoznawczego zagadnął mnie, gdy oglądałem tablicę z ogłoszeniami. Zaczął wypytywać, czy mi się tu podoba, opowiedział jak był kiedyś na żydowskim weselu w Polsce i strasznie mu się nudziło i wypił tylko jeden kieliszek wódki...
Kot Arnold od dwóch dni spędza u mnie popołudnia (czeka na mnie, gdy wracam z uczelni!). Jest szalenie pieszczotliwy i... leniwy. Na przykład gdy za pierwszym razem wskoczył na przygotowaną dla niego "kopkę" pościeli i prześcieradła, z radości zaczął wbijać weń pazurki, gdy nie mógł poradzić sobie z wyjęciem jednego, ułożył się już w tym miejscu. Napisałbym więcej, ale właśnie leży na moich wyciągniętych nogach (jak widać na zdjęciu) i jest zazdrosny, że ręce stukają w klawiaturę, a nie pieszczą jego...

niedziela, 21 października 2007

I dobrze się stało

Skończył się ten straszny sen Polski: sejm bez Samoobrony i LPR! Bez szczytującego Kaczora.
Trochę szkoda, że LID wypadł tak słabo. Potrzebny jest w Polsce nowy, bardziej wyrazisty ruch lewicowy... I dobrze będzie, jeśli utworzy się w opozycji do prawicy utrzymującej europejskie standardy.
Będę spać dziś spokojniej.

Głowy pluje jesień



Narzekałem na pogodę, ale gdy słyszę, że w Polsce już śnieg i mróz, i deszcze i plucha, to z zawiści tylko uśmiecham się i wystawiam oczy ku ciepłemu, jesiennemu słońcu. Wsłuchuję się, jak monstrualnie wielkie, przesuszone liście łamią się przyjemnie pod stopami (jak opłatki). Bratam się z wiewiórkami (dominują szare, nie tak urodziwe jak ich rude środkowoeuropejskie siostry).
Idealna pogoda na Madness, słucham na okrągło "Our House", "Baggy trousers" i "House of fun". Ich psychopatyczne harmonijki i pianina doprowadzają mnie do euforii. I te szalone dzwonki... Gdybym był ministrantem zrobiłbym wszystko (no, prawie wszystko), żeby w czasie mszy potrząsać dzwonkami...

wtorek, 16 października 2007

Dyskryminacja analna w Irlandii

Wedle poradnika zdrowia seksualnego dla mężczyzn, który znalazłem dziś w uniwersyteckiej przychodni (dlaczego byłem w przychodni może innym razem), z uciech seksu analnego w Irlandii Północnej mogą korzystać wyłącznie osoby homoseksualne (o ile skończyły 17 lat). Osoby heteroseksualne dupczyć się przekornie nie mogą, bo to nielegalne!
Dlaczego Irlandia objęła troską wyłącznie zadki heteroseksualne, nie wiadomo. Nie ma też informacji o osobach biseksualnych ani transseksualnych.
Poradnik jest sygnowany przez Ministerstwo Zdrowia, wydany w 2000 roku. Jeśli coś się w tej sprawie zmieniło, piszcie.

Kot Arnold



Angielskie koty uliczne mają charakter czarnej herbaty z mlekiem i miodem: są łagodne, przylepne i nadmiernie słodkie. W mojej okolicy natrafiłem tylko na jednego, i w dodatku w dramatycznych okolicznościach. Gdy tylko zobaczyłem, jak to wielkie kocisko spaceruje z godnością i ogonem podniesionym do góry, tuż pod moim oknem, natychmiast wybiegłem mu na spotkanie. Bardzo szybko znaleźliśmy wspólny język i tak miło mruczał, gdy drapałem go po grzbiecie, że postanowiłem zabrać do domu, nakarmić, i zostawić... Nie chciałem go brać "siłą" (bez zoofilskich skojarzeń!), wolałem przekonać argumentem... i poszedłem po kawałek żółtego sera. I właśnie wtedy zza skrzyżowania wybiegła staruszka w kapciach (!) wykrzykując "Arnold, Arnold!". Arnold nie zareagował, podbiegł do mojej wyciągniętej dłoni i dał jasno do zrozumienia, gdzie mu lepiej. Po chłodnym przywitaniu i jeszcze chłodniejszej rozmowie o pogodzie, staruszka porwała Arnolda, i od tego czasu już się nie widzieliśmy.

Rower


Kto nigdy nie jeździł rowerem szosowym, ten nie wie. Ja też nie wiedziałem, dopóki nie znalazłem tej starej włoskiej kolarzówki w piwnicy: przyjemność jazdy na takim rowerze jest z zupełnie innej parafii, jeśli nie innego wyznania. Konstrukcja ograniczona do minimum, brak błotników, lżejsza rama, większe i cieńsze opony: wszystko to sprawia, że jeździ się zwrotniej, szybciej, bardziej... gibko. Poruszanie się tym stworzeniem po nierównych chodnikach jest bardzo utrudnione. Na szczęście w Derby nie brakuje idealnie prostych ścieżek rowerowych. A jeśli brakuje, to można śmiało wjechać na jezdnię, kultura jazdy zaskoczy każdego przybysza z dzikiej Polski (o ile najpierw przyzwyczai się - co nie jest takie proste - do lewostronnego ruchu, który obowiązuje także na chodnikach czy korytarzach).

niedziela, 14 października 2007

Prześladuje mnie Donald Tusk



To nie żarty. Posunięta w wieku (wybaczcie takie metafory, naprawdę przestaję myśleć w języku polskim), pomarszczona, pognieciona wersja przewodniczącego PO przykleiła się znienacka do sąsiedniego okna. Będąc w uprzywilejowanej pozycji spogląda na mnie i Grassfathera bezpardonowo, z góry. Nie żebym miał obsesję na punkcie prywatności (wręcz przeciwnie), ale śledząc uważnie medialne sztafety Donalda Tuska, mam już po prostu dosyć jego kanciastej sylwetki, głęboko osadzonych i paradoksalnie wyłupiastych oczu. I krzyknąłem: Donaldzie Tiusku, liw mi elołn! Ale on nic. Uśmiechał się tylko ze spokojem i milczał.
Skąd pochodzi ten niezmącony w dzień i w nocy uśmiech przewodniczącego PO, zrozumiałem po ostatniej zwycięskiej debacie z naprawdę pierdołowacie zachowującym się Kaczyńskim. I wtedy doszliśmy do porozumienia. Tak, wyniesie się, przestanie inwigilować. Ale dopiero jak pojadę w przyszłą niedzielę do Birmingham (tam znajduje się najbliższy okręg wyborczy), i oddam głos na PO. Przytaknąłem.
Żeby była jasność, nie ściemniałem, że popieram jego program, że w ogóle go lubię. Ale zgodnie ustaliliśmy, że w obecnej sytuacji politycznej przypominającej hybrydę horroru i burleski, PO to jedyny rozsądny wybór. Zwłaszcza jeśli wzmocni go później lewicowy (w polskich warunkach trzeba dodać "tak zwany") akcent.

A ja sobie gram...

piątek, 12 października 2007

Co ja tu robię cz.2 (biblioteka)

Dużo czasu spędzam w uniwersyteckiej bibliotece. Powodów jest kilka, a pierwszym na pewno nie jest konieczność czytania lektur na zajęcia, bo te są dystrybuowane przez UDO (to angielski odpowiednik naszego USOS-a?u?). Wykładowcy większość potrzebnych tekstów "zostawiają" w odpowiednich zakładkach. Studenci mogą je ściągać i czytać na ekranie monitora lub drukować w bibliotece lub domu. Nikt nie ma moralnych dylematów czy tak wolno czy nie, bo Uniwersytet na wszystkie teksty wykupuje odpowiednie licencje. Prawda, że to praktyczne i mądre?
Jeśli UDO nie jest łaskawe, trzeba wyruszyć na łowy do bibliotecznych zbiorów (otwartych). Nie wiem jak w przypadku innych działów, filmoznawczy jest znacznie bogatszy od tego z warszawskiego BUWu; na moje upośledzone, okularzone oko 5-6 razy większe. I właśnie dlatego jestem tu częstym gościem. Przyciąga też świetnie wyposażona m e d i a t e k a z klasykami i nowościami na DVD...
Nazwijcie to zbawieniem lub barbarzyństwem, nie trzeba, ba, nie można tu nie wejść np. z kurtką lub plecakiem. Bo nie ma szatni! Brak szatnianego ceremoniału sprzyja szybkim odwiedzinom. Z drugiej strony nie jest to wygodne, gdy chce się posiedzieć w bibliotece dłużej i przemieszczać między różnymi działami...Coś za coś. 

wtorek, 9 października 2007

Co ja tu robię

Powinienem był to zrobić chyba na samym początku... Do Derby przyjechałem na studia. Od razu zaznaczam, że nie jestem na żadnym stypendium. Nie mam żadnych przywilejów finansowych i za wszystko muszę płacić włącznie z zakwaterowaniem i kosztami studiów (w Anglii wszystkie studia są płatne, ale każdy ma prawo ubiegać się o pożyczkę, którą trzeba spłacić, gdy się będzie zarabiać koło 15000GBP rocznie).
Bycie-nie-na-stypendium może mieć swoje zalety. Dzięki twardym negocjacjom zostałem przyjęty od razu na trzeci rok studiów łączonych (joint honours) film studies & popular culture, i jeśli wszystko pójdzie dobrze, do Polski wrócę z dyplomem.
Co wcale nie będzie takie proste. Dlaczego? Bo studia tutaj wymagają od studenta ogromnego nakładu ciężkiej i systematycznej pracy. W tym semestrze mam 6 zajęć (większość trwa 3 godziny!) plus dwa moduły przeznaczone na indywidualny tutorial (który w praktyce oznacza konsultowanie postępów pracy nad rozprawą licencjacką z opiekunem naukowym). Wszystkie są jednosemestralne i warunkiem zaliczenia wszystkich jest napisanie eseju, co w praktyce oznacza, że do początku stycznia muszę wyprodukować aż 6 tekstów po ok. 3500 słów (10-15 stron), a w międzyczasie przygotowywać dodatkowo licencjat (ok.25 stron)! W następnym semestrze tak samo...
Ciąg dalszy o studiach w UK nastąpi niebawem. Mam na jutro dwie ciężkie książki do opracowania...

poniedziałek, 8 października 2007

Grassfather


Chciałbym przedstawić Wam Grassfathera. Jest ze mną od początku pobytu w Derby, towarzyszy w nauce, wspiera w trudnych chwilach węglikowymi oczętami.
Mam wątpliwości czy jego rozwój przebiega prawidłowo. Wedle wszelkich badań nad gatunkiem Grassfather powinien być najpierw małym "grasięciem". Jednak gdy pierwszy raz wystawił się ku słońcu, na buźce pojawił mu się krótki, choć zrazu twardy zarost, który ewoluował - co widać - do długich i miękkich wąsów i brody. W obliczu tego faktu trzeba uznać przypadek Grassfathera za patologiczny.
Kim jest Grassfather? Próbuję zrekonstruować jego przeszłość, jednak wiele wskazuje na to, że nie uda mi się odtworzyć spójnej historii. Za wiele niewiadomych! Wciąż nie rozumiem, dlaczego grassfather nie ma rączek i co się stało z jego nosem. Dlaczego ma tak monstrualnie duże uszy i kto sadystycznie obwiązał go wstążkami...?

niedziela, 7 października 2007

Nie samym chlebem i winem...


Żeby nie było, że zajmuje mnie tu jedynie objadanie się i opijanie, zamieszczam dowód intelektualnego rozwoju: jak zauważycie, większość tych książek wypożyczyłem na jeden tydzień! 
No!

Upodlenie

Wiem, miało być o życiu naukowym, wyzwaniach intelektualnych, uniesieniach duchowych. Będzie jednak o najniższych pobudkach. Wczoraj wieczorem zostałem porwany do wyjścia z domu argumentacją, że będąc w Derby już prawie dwa tygodnie, powinienem przekonać się organoleptycznie, jak wygląda i smakuje "angielska kultura picia" (sic!).
W skrócie da się powiedzieć, że jest jak angielska kuchnia: zuchwała w wyborze i mieszaniu składników, mało celebracyjna, krzykliwa. Pierwsze co widzi imprezowicz zbliżający się do właściwego centrum upojenia to przelewające się z klubu do klubu masy ludzi w ilości niespotkanej przeze mnie wcześniej w żadnym polskim mieście, nawet w Krakowie, Poznaniu czy Wrocławiu (nie wymieniam wyludniającej się po zmierzchu, nie mówiąc już o świcie - Warszawie). Jest gęsto, hucznie, kolorowo, multijęzkowo, multiwiekowo. Szybko zrozumiałem, że zasada wizualnie dominującej praktyki angielskiej kultury picia mówi: idź do klubu, wypij jak najszybciej szota (od 3GBP), piwo (2,50-3GBP), co chcesz, byle było procentowe i fuck off, tu już nie wracamy. Pierwszej zasadzie towarzyszy zakaz: nie pożądaj szota raz wypitego, ani żadnego składnika, który jego jest. I naprawdę nie pamiętam, co roił sobie mój organizm mając w sobie dwa piwa, gdy sięgnął po rozlewaną pokątnie przez znajomą barmankę bazookę, jedną i drugą, i malibu, jedne, drugie... A później jeszcze wchłonął podłego hamburgera składającego się z podgrzanej bułki i kawałka krwistego mięcha. Mógł myśleć, że zhardział po kilku posiłkach podkręconych glutenem, że angielskie powietrze i deszcze uodporniły go na sprawdzoną w Polsce regułę niemieszania alkoholi. O skutkach tej pokrętnej logiki nie muszę chyba rozwodzić się szerzej. Dość powiedzieć, że doświadczenie angielskiej kultury picia wspominam dzisiaj gorzko, by nie powiedzieć kwaśno.
W angielskich klubach obowiązuje zakaz palenia papierosów. Wiele z nich zachęca palaczy do praktykowania nałogu w wydzielonych "strefach". Ale nawet wtedy można spodziewać się, że to oddzielone od sali zaplecza na świeżym powietrzu. Gdy pytałem chłopaków (palaczy), czy nie przeklinają zakazu w zimie, wzruszyli tylko ramionami przykrytymi zaledwie cieniutkimi podkoszulkami (kiedy moje drżały z zimna pod kurtką).

środa, 3 października 2007

Beef Madras i inne

Wedle sugestii, angielskich kulinarnych przysmaków ciąg dalszy. Beef madras (zdjęcie niżej), które jadłem wczoraj nie jest dziwactwem nadzwyczajnym. Ot, ryż z mięsem wołowym w paćkososie pomidorowo-cebulowo-paprykowym, diablo zresztą pikantnym.
Bardziej ekscentryczną paćkę spróbowałem dzisiaj: ryż z ziemniakami (!), kalafiorem, groszkiem i rodzynkami w sosie curry. Choć w całości danie wyglądało jeszcze gorzej niż beef madras (niestety nie mam zdjęcia), było smaczne! Dzięki curry znikł ten specyficzny kalafiorowy zapaszek, który do tej pory kojarzył mi się wyłącznie z zapachem gotowanej nieświeżej skarpetki.
Mogłem zmierzyć się z jeszcze większą perwersją serwowaną od 10: fasolka z frytkami i grillowanymi kawałkami kiełbasy. Ale za krótko tu jeszcze jestem, żeby podjąć to wyzwanie...


wtorek, 2 października 2007

Jazda

Zgoda, Derby nie jest miastem łatwym do topograficznego uchwycenia. Dużo tu wąskich uliczek oderwanych od głównych arterii, które same zakręcają w najmniej spodziewanych miejscach. Ba, Londyn dzięki gęstej sieci linii metra jest komunikacyjnie przyjaźniejszy. Czy to jednak wystarczy, żeby wytłumaczyć, że drogę, która według mapy google wynosi 2,2mile, mój lokator mieszkający w Derby od nastu lat, przemierzył w 1,5 godziny nie zdejmując nogi z gazu?Przysięgam, nawet R., który - jak do tej pory mniemałem - stanowi pewne ekstremum przypadku braku orientacji w terenie, mógłby się poczuć przy Benie jak przewodnik niewidomych turystów w Tokio.
My naprawdę w pewnym momencie wjechaliśmy do innego miasta! Jeśli Ben w ten sposób sprytnie zaaranżował dla mnie wycieczkę po okolicach Derby, to mu się udało! Ale chyba nie, spóźnił się z tego powodu do pracy...

poniedziałek, 1 października 2007

Licencja na spłukiwanie

Z serii "o jak tu drogo". Ci którzy narzekają w Polsce na abonament telewizyjny, niech wiedzą, że w Anglii trzeba za niego płacić rocznie 135,50GBP! (kto nie zna przelicznika walutowego, niech pomnoży kwotę razy ok.5.5).
Koszt abonamentu oczywiście podzielę z moimi współlokatorami Benem i Andrew, ale jak na średniozamożnego studenta z Polski, który jeszcze (!) nie pracuje i z powodów praktycznych i finansowych musi kupić sobie rower i drukarkę, to kwota niemała!
Powiecie: nie płać, idź na obiad, wypij Guinnessa i...olej to. Angielskie prawo jest jednak bezwzględne: podpisałeś Polaczku Co Kombinatorstwo PRLowskie Wyssał Z Mlekiem Matki umowę o wynajem w domu, w którym jest wspólny telewizor, więc płać i oglądaj najlepsze na świecie serwisy informacyjne, seriale komediowe i Nigellę co oblizuje lubieżnie palce. A jak nie, to czekaj na kontrolę i płać 1000 funciaków kary.
Pytanie: czy doczekalibyśmy się w kraju przynajmniej jednego zabawnego serialu komediowego, gdyby Polacy płacili tak zawrotne sumy na telewizję publiczną? Odpowiedź: nie płaciliby.